Typowy Atypowy: Tryby mózgu
Share
To jeden z tych tekstów, które wciąż dopisuję i pewnie nigdy nie skończę. Może właśnie tak wygląda moja wersja „uważności” – bo to, co chcę tu opisać, to element, który najbardziej wpływa na moje życie. Od zawsze.
Nazywam to „trybem działania mózgu”. Teściowa powiedziałaby „humorki”, ktoś inny – „nastrój”. Dla mnie to jednak coś więcej niż tylko emocjonalne wahnięcia. To sposób, w jaki mój mózg reaguje na świat, ludzi, zadania – jak funkcjonuję w zależności od okoliczności.
Większość osób zna tylko jeden lub dwa z moich „trybów”. Dlatego kiedy spotykamy się w innym kontekście – w pracy, w domu, wśród bliskich – bywają zaskoczeni, a nawet skonfundowani. „Jak to? Przecież to nie Damian!”. A ja po prostu… przełączam się.
Na początku zastanawiałem się, czy lepszym pomysłem będzie podzielenie tego tekstu według okresów życia – od liceum po dorosłość – ale ostatecznie zdecydowałem się na coś innego. Spróbuję opowiedzieć o swoich trybach funkcjonowania. Nie wszystkie są związane z atypowością – ale przynajmniej jeden z nich mocno błyszczy w tłumie.
Tryb czuwania
To tryb, który uruchamia się, gdy wiem, że ktoś może zostać w moim życiu na dłużej. Mówimy o nowej pracy, znajomych partnera, dalszej rodzinie czy innych relacjach, które mogą trwać latami. Nie chcę od razu wystartować z pozycji przegranej.
W tym stanie jestem zazwyczaj małomówny, ostrożny. Testuję grunt. Czasem wrzucę jakiś żart z memów albo nawiązanie do kultury internetowej – żeby sprawdzić, czy ktoś nadaje ze mną na tych samych falach. Wiecie, jak to jest – pewnie sami byliście kiedyś w podobnym trybie skanowania.
Nie nazwałbym tego trybu „atypowym”, ale zdecydowanie jest reakcją na moją atypowość. To mechanizm obronny przeciwko „Chandlerowi” – tej wersji mnie, która bywa zbyt bezpośrednia, zbyt specyficzna w humorze, zbyt „inna”. Bywało, że ludzie odbierali mnie jako cwaniaka, prostaka albo nadgorliwca. Przez to zdarzyło się kilka poważnych spięć.
Z czasem nauczyłem się więc chować tę bardziej wyrazistą wersję siebie. To mniej męczące. Mniej ryzykowne. Pierwsze sygnały tego podejścia miałem już w liceum, ale dopiero w pracy zaczęło się to naprawdę ugruntowywać.
Ten tryb – w odróżnieniu od niektórych innych – mam pod kontrolą. Wiem, kiedy go włączyć i po co to robię.
Tryb pracy
Kiedy w pracy złapię z kimś wspólny język, zaczynam się rozkręcać. Mówię głośniej, jestem bardziej bezpośredni, wrzucam żarty. Zdarza mi się small-talkować, jeśli ktoś nadaje na podobnych falach. Czasem podeślę mema, czasem jakiś ciekawy news z UODO albo UOKiK. Zaczynam łapać luz.
To właśnie wtedy w mailach pojawiają się moje klasyczne odpowiedzi: „ujdzie” albo „dla mnie git”. Wiem, gdzie są granice. Wiem, z kim można rozmawiać po swojemu, a z kim lepiej trzymać dystans. I choć jestem wtedy bardziej towarzyski, nadal nie czuję potrzeby integracji po godzinach. Nie ciągnie mnie na piwo ani na wspólne planszówki. Żona mówi, że łatwo rozpoznać ten stan po moim „roboczym śmiechu” – takim trochę sztucznym. Trudno mi się z tym nie zgodzić.
Do tego trybu zaliczam też inne codzienne rzeczy: naukę języków, obowiązki domowe, treningi. Funkcjonuję tu zadaniowo, spokojnie, bez większego napięcia.
To tryb rutyny. Nie pojawia się, gdy mam coś pilnego czy skrajnie absorbującego – wtedy wchodzi hiperfocus. Ale „tryb pracy” to taki mój domyślny system operacyjny. Stabilny. Efektywny. W pełni pod moją kontrolą.
Chandler mode
Ten tryb był ze mną od zawsze. Przypuszczam, że odziedziczyłem go po ojcu. To przesadna dowcipność i głośność – reakcja obronna na dyskomfort i stres. Im bardziej coś mnie uwiera, tym głośniej żartuję. To próba oswojenia trudnych sytuacji humorem.
Mam duży dystans do siebie, potrafię żartować z własnych wad. Tyle że nie każdy to kupuje. Często byłem najgłośniejszą osobą w pokoju – i nie zawsze było to mile widziane. Starsze osoby albo ci z „większym autorytetem” nieraz mnie karcili. Gdy byłem młodszy, miałem swoje motto: „baw się tak, żeby każdy myślał, że jesteś pijany”. Nie chodziło o wulgarność czy agresję – raczej o luz, otwartość i brak wstydu.
Z perspektywy czasu – kojarzy mi się to z wstydem. Bo powiedziałem za dużo. Bo się niepotrzebnie wtrącałem. Bo nie wiem, co teraz ktoś o mnie myśli.
Nie pomagał alkohol. Wprost przeciwnie – wzmacniał ten tryb do granic absurdu. Dlatego zdecydowałem się na abstynencję. Nie było żadnej tragedii, nie ma dramatycznej historii. Po prostu zrozumiałem, że moralny kac, który mnie dopadał po imprezach, i tygodniowe dołki – nie są tego warte.
Z biegiem lat Chandler zaczął się wyciszać. Może nawet zaniknął. Nie wiem, kiedy to się stało, ale po studiach coraz rzadziej wskakiwałem w ten tryb. Pamiętacie ten odcinek „Przyjaciół”, w którym Monica spotyka byłego alkoholika – kiedyś duszę towarzystwa, a po odstawieniu alkoholu… nudziarza? To dokładnie to uczucie.
W miarę jak stawałem się bardziej wycofany, ludzie zaczęli patrzeć na mnie z dystansem. Słyszałem od rodziny i znajomych: „kiedyś byłeś taki wesoły, taki fajny – a teraz (odkąd jesteś w związku) zrobiłeś się nudny”. Jakby to związek był winny, a nie mój rozwój czy potrzeba spokoju.
Jest mi z tym przykro. Próbuję czasem wskrzesić „Chandlera” – żeby podreperować relacje z bliskimi. Ale to już nie jest takie proste. Bo dziś jestem inny. I choć ten tryb był kiedyś moją tarczą, to dziś częściej zostaje w szafie.
Hiperfocus
To jeden z najbardziej charakterystycznych trybów u osób neuroatypowych – zarówno tych w spektrum autyzmu, jak i z ADHD. I tak, towarzyszy mi od zawsze.
Hiperfocus zadaniowy
W tym stanie wszystko inne przestaje istnieć. Liczy się tylko zadanie. Jeśli wracam po urlopie i czeka na mnie 20 – albo 200 – żądań podmiotów danych, siadam i robię. Bez przerwy. Bez kawy. Bez wstawania. Aż skończę.
Kiedy mam projekt „na dziś” – to robię go dziś. W pełnym skupieniu. Po cichu. Bez rozmów. Dla kogoś z ADHD hiperfocus pojawia się przy zainteresowaniach. Dla mnie – przy obowiązkach. Jak pisałem wcześniej: od hiperfocusu do nerwicy natręctw jest cienka granica stresu.
To nie zawsze dotyczy konkretnego zadania. Czasem dotyczy… godziny. Przez większość okresu szkolnego wszystkie lekcje, prace domowe, nauka – zaczynałem o 18:00. Potem 19:00. I to była zasada. Nie do negocjacji.
Nie mam nad tym pełnej kontroli. Więcej energii kosztuje mnie niezrobienie czegoś, co planowałem, niż samo zrobienie. Jak już się nastawię, to muszę to wypuścić z siebie – jak ciśnienie w parowozie.
I nie daj Boże ktoś spróbuje mi przeszkodzić.
Tryb przygotowania.
Ale żeby wejść w hiperfocus – muszę się najpierw oczyścić z myśli. Zredukować szum. I tu zaczyna się coś, co musiało mocno zastanawiać moich rodziców i nauczycieli. Wiem że było to nie raz omawiane z pedagogami i jestem ciekaw co o tym myśleli. Było to też głównym powodem zbadania pod kątem ADHD czego nie stwierdzono.
Wyobraźcie sobie że jesteście rodzicami, widzicie jak wasze dziecko w przedziale 5-14 lat biega robiąc "kółka" w salonie (ile może wynosić salon w typowym komunistycznym bloku? 20-30 metrów kwadratowych? dodajmy do tego meble). Dodajmy że może to trwać godzinę albo dłużej. Pewnie to jest źródło mojej dobrej figury. Robiłem codziennie w salonie jakieś 20 tysięcy kroków. Trwało tak długo aż uspokoiłem swoją "artystyczną" stronę. W dzieciństwie to prawie nigdy nie miało waloru praktycznego, pomagającego z nauką czy pracą domową.
"Czy skoro trwało to do ok 14 roku życia to oznacza że przestałeś to robić?" Nie, po prostu zmieniło to swoją formę - częsciowo z powodu coraz większego wstydu. Zacząłem krążyć po osiedlu, potem po mieście a teraz robie długie spacery po pracy lub ide pobiegać. Mój mózg się "dusi" muszę wyrzucić z siebie to co w nim się kisi. Paradoksalnie bieżni nie lubie. Pewnie dlatego że nie mogę się "zatrzymać". Taki duży kołowrotek chomikowy byłby idealny.
Im bardziej artystyczny lub duży jest projekt tym więcej czasu muszę wyspacerować. Jestem świadom że jest to dla mnie forma ucieczki przed obowiązkami, ma ona jednak swoje zalety.
To bardzo łatwo wymyka się mojej kontroli. Zdarzało mi się że krótka myśl o dodaniu slajdu do prezentacji zamieniła się w 2 godzinne łażenie po pokoju (bo w głowie właśnie prowadzę szkolenie z tej prezentacji).
Czasem nawet próbując zasnąć, wpadam w ten stan – jakby mózg zamieniał się w ogromną fabrykę. I zasypianie kończy się… bezsennością.
Czy to praktyczne?
Niekoniecznie. Nie potrafię dzielić tego trybu z innymi. Spaceruję sam. Myślę sam. Fantazjuję sam. Z tych abstrakcyjnych rozmyślań może 10% przyda się do jakiegoś projektu – artykułu, wdrożenia, może rolki na LinkedIn. Reszta? Nadaje się co najwyżej do książki fantasy.
Ale bez tego nie potrafię ruszyć.
Tryb zombie (standby mode)
Nie lubię się ciągle socjalizować. Nie mogę też cały czas siedzieć w hiperfocusie – bo się wypalę. I nie da się non stop chodzić – nogi w końcu zaczynają odmawiać posłuszeństwa.
Dlatego potrzebuję trybu niskiego poboru energii. Miejsca, w które mogę się wycofać, gdy żaden inny tryb nie pasuje.
To właśnie mój „tryb zombie”.
Zamykam się w sobie. Odcinam od świata. Robię coś, co mnie całkowicie pochłania i pozwala na chwilę zniknąć. Zazwyczaj – komputer. Gry, przeglądanie internetu, czasem dłubanie w czymś technicznym. Potrafię wtedy zapomnieć o jedzeniu, piciu, innych ludziach – totalne zawieszenie.
Czasem balansuję na granicy hiperfocusu – zwłaszcza jeśli gra jest wymagająca. I to bywa frustrujące: nie wiem, czy się regeneruję, czy znowu w coś tonę.
W liceum moi znajomi często byli zdziwieni, gdy spotykali mnie po szkole. Inny ton, inne tempo, inny człowiek. Cisza zamiast żartów. Spokój zamiast energii. Mój dzień wtedy toczył się między „trybem pracy” a „trybem zombie”, z krótką przerwą na hiperfocus i wybieg między 18:00 a 20:00.
Staram się ten tryb ograniczać. W dorosłości jest go coraz mniej – coraz częściej zastępowany przez „tryb pracy”. Ale wciąż wracam do niego, kiedy trzeba się zresetować.
Niektórzy powiedzą, że to niezdrowe. Inni – że niezbędne. Ja wiem jedno: bez tego trybu nie byłbym w stanie wypuścić z siebie gniewu, frustracji i smutku.
A to prowadzi nas do kolejnego, najtrudniejszego z nich...
Tryb melancholii/nostalgiczny.
To jest zdecydowanie mój cichy zabójca. Potrafie bardzo szybko i na własne życzenie się w ten stan wprowadzić. Wyjść z niego jest znacznie ciężej. Wystarczy posłuchanie podczas biegania muzyki z którą mam konkretne wspomnienia lub obejrzenie po raz kolejny filmu na Youtube na pewien temat. Zacząłem dostrzegać ten problem jakoś na studiach a zrozumiałem niedawno.
Nie lubię wracać do przeszłości. Wolę skupiać się na teraźniejszości albo przyszłości. Ale muzyka ma nade mną ogromną władzę. I – co ciekawe – prawie nigdy nie wywołuje u mnie radości. Głównie smutek. Albo pobudzenie.
Mogę się świetnie bawić w towarzystwie, a potem – wystarczy jeden utwór – i zamykam się w sobie. Bez ostrzeżenia. Moja żona mówi, że w hiperfocusie widać u mnie „autystyczne oczy” – pewnie w tym trybie też da się to zauważyć. Tyle że tu nie ma produktywności. Jest tylko milcząca pętla pseudo-wspomnień.
Zdarza się, że tkwienie w tym stanie trwa długo – szczególnie jeśli nie mam odskoczni. Komputer, spacer, projekt – cokolwiek, co pozwoli „odbić się” od melancholii. Bez tego – tonę. Zatracam się w emocjach, które są zbyt gęste, by je unieść.
I to już wszystkie moje tryby – przynajmniej te, które potrafię dziś nazwać. Sporo tego. A i tak mam wrażenie, że czegoś jeszcze o sobie nie wiem.
Najważniejsze jednak, że to z siebie wyrzuciłem.
Może i Ciebie ten tekst skłoni do refleksji: w jakich trybach żyjesz? Które się zmieniły, zanikły, a które zyskały siłę? U mnie to wciąż proces. I wiem, że będzie się zmieniać. Bo przecież... każdy system potrzebuje aktualizacji.